Free lunch



Jeśli Francuzi w danej chwili nie rozmawiają o biurokracji, polityce albo książkach, to może oznaczać, że rozmawiają o jedzeniu.

W biurze zaczyna się to jakoś między 11 a 12 rano. Zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci w powietrze niewinne pytanie: - To co, gdzie dziś idziemy na obiad? (Coraz częściej to ja jestem tą osobą)


A potem ruszamy na miasto: czasem do Greka, innym razem do Włocha, to znów na bibimbap albo sushi. Niemal codziennie. Wszystko dzięki wspaniałomyślnemu systemowi tickets resto, czyli bonów obiadowych. Funkcjonują praktycznie w każdej firmie i pozwalają rozkwitać paryskim garkuchniom.

Można powiedzieć, że Francuzi połowę obiadów w miesiącu dostają za darmo. Trzeba tylko dać znać pracodawcy, ile bonów chcemy dostać: 14, a może 21? Firma odejmie nam od pensji połowę ich wartości, a drugą dobrodusznie doda od siebie.

To ciekawy przypadek dla wielbicieli ekonomii behawioralnej.

Dzięki temu, że pracownik w żadnym momencie tych bonów nie kupuje, a jedynie zamawia je i dostaje przez nie odrobinę mniej na rękę, może ulec złudzeniu, że nie połowę lecz wszystkie dostał za darmo. I tym chętniej je wydaje.

Co więcej, choć każdy bon ma ściśle określoną wartość (z reguły 9 euro), a nawet można nimi płacić nie tylko w restauracjach, lecz także w większości sklepów, to jednak trudno traktować je równie poważnie jak prawdziwe banknoty czy monety. W ten sposób zakwestionowana zostaje zasada o doskonale 'zamiennym' (ang. fungible) charakterze pieniądza. Zdecydowanie, bon o wartości 9 euro znacznie lżej jest wydać niż 9 euro w gotówce lub z karty. Sam coraz częściej łapię się na tym, z jaką łatwością przychodzi mi zapłacić bonami za pizzę, choć gdybym miał sięgnąć do portfela po prawdziwe banknoty, na pewno nie wydałbym na nią 18 euro - ani nawet połowy tej sumy!

Może więc są we Francji darmowe lunche. Ale koniec końców okazuje się, że strasznie dużo kosztują.

Komentarze