Macron kontra trolle



Macron zapowiedział walkę z fake newsami. W okresie wyborczym i przedwyborczym wszelkie media mają być poddane nadzwyczajnym wymogom przejrzystości. Nie będzie już można kandydatów bezkarnie oczerniać bez dokładnego podania źródła informacji lub przecieku.

To ambitny, ale też kontrowersyjny pomysł.

Macron doskonale wie, jak szkodliwe dla debaty publicznej mogą być plotki, pomówienia i przecieki, sam bowiem padł ich ofiarą. Zdaje też sobie sprawę z tego, że w grę wchodzi nie tylko jakość demokracji w społeczeństwie otwartym, ale również bezpieczeństwo narodowe: w końcu na procesy polityczne w Europie i USA coraz częściej próbują wpływać trolle i hakerzy z Rosji, Iranu czy Korei Północnej.

Rok temu, w czasie kampanii prezydenckiej, Macrona próbowano najpierw zdyskredytować (że jest gejem, że ma tajne konto na Bahamach), a następnie wykradzione z jego sztabu wyborczego maile wrzucono hurtowo do sieci na dwa dni przed drugą turą. Co prawda, fake newsy nie zabrały mu zwycięstwa; ponoć Macron i jego ludzie dowcipnie na nie reagowali, a sabotażyści wykazali się sporą dozą amatorszczyzny. Ale podczas kampanii prezydenckiej w USA albo głosowania nad Brexitem w Wielkiej Brytanii było już inaczej.

We wszystkich tych przypadkach (a także w odniesieniu do Katalonii) coraz częściej mówi się o śladach prowadzących w tym samym kierunku: do Rosji. Francja wydaje się na rosyjskie manipulacje narażona tym bardziej, że na jej terenie już teraz działają rozgłośnia Sputnik oraz telewizja Russia Today, nazwane przez Macrona (w obecności Putina) organami ‘kłamliwej propagandy'. Chodzi zatem o to, aby utrudnić im działanie w newralgicznym dla demokracji momencie wyborów, najpewniej już w okresie tych przyszłorocznych do Parlamentu Europejskiego.

Istnieje zapewne cienka granica między walką z fake newsami, a cenzurą oraz ograniczaniem wolności słowa i tajemnicy dziennikarskiej. Dlatego pomysł prezydenta wzbudza, póki co, mieszane uczucia wśród francuskich dziennikarzy. Macron nie zwalnia tempa: konsultuje się z największymi platformami internetowymi, jak Facebook i Twitter, licząc na ich współpracę; a także z dziennikarzami specjalizującymi się w sprawdzania prawdy (fact checking), aby rozpoznać, co jest jeszcze możliwe, a co już naiwne.

Kto wie, może właśnie tędy droga? Zupełnie nie dziwi mnie, że tego rodzaju oświeceniowy pomysł zrodził się właśnie nad Sekwaną.

Komentarze