Naprzeciw siebie Viktor i Emmanuel
Wybory do Parlamentu Europejskiego dopiero za trzynaście miesiecy, ale już teraz czuć ich przedsmak. Zwykle nudne jak flaki z olejem, tym razem mają szansę przeistoczyć się w manicheistyczną bitwę o Europę.
Po jednej stronie staną rozmaitej maści eurosceptycy pod wodzą Viktora Orbana, który dopiero co zapewnił sobie na Węgrzech czwartą kadencję i większość konstytucyjną. Naprzeciw nich bezkształtna masa europejskiego mainstreamu, chowająca się za plecami jedynego autentycznie euroentuzjastycznego lidera: prezydenta Francji, Emmanuela Macrona.
Obaj chcą przekształcenia Europy, każdy na swój sposób.
Orbanowi (pal to sześć, czy z powodów ideowych, czy też z czysto oportunistycznych względów) zależy na wzmocnieniu suwerenności narodowej. Żeby Bruksela i inne państwa członkowskie nie mogły już żadnemu Budapesztowi i Warszawie narzucać polityki migracyjnej lub wtrącać się w ich praworządność. Tak dla środków strukturalnych, nie dla liberalnego przegięcia.
Tymczasem, według Macrona prawdziwa suwerenność może być dziś osiągnięta dopiero na poziomie wspólnotowym. Dlatego chce wzmocnionej Europy, która byłaby w stanie poradzić sobie z międzynarodowymi zagrożeniami. A tych jest coraz więcej w kontekście Brexitu, agresywnej Rosji, nieprzewidywalnych Stanów Zjednoczonych, rosnących Chin i chaosu na Bliskim Wschodzie. Stąd jego nacisk na refromę strefy euro i krok naprzód w integrowaniu polityki migracyjnej oraz polityki bezpieczeństwa i obrony. Stąd też jego przekonanie o tym, że UE musi ostro reagować, gdy Węgry lub Polska sprzeniewierzają sie europejskim wartościom. Bo w ten sposób, jego zdaniem, rozsadzają UE od środka.
Wczoraj, na zakończenie ponad dwugodzinnego wywiadu telewizyjnego, Macron zapowiedział: 'Pójdziemy naprzód z tymi krajami, które będą tego chciały. A pozostałe będą musiały pogodzić się z tym, że pozostaną na marginesie Europy'. Można spodziewać się, że powtórzy coś podobnego jutro w Strasbourgu, podczas oficjalnego otwarcia konsultacji obywatelskich na temat przyszłości Europy (nota bene, pierwsze z nich odbyły się niedawno w Zagrzebiu i okazały się zupełnym falstartem).
Ciężkie przed nim zadanie.
Bo Orban jest naprawdę silny: Węgry ma już w kieszeni, może skupić się na Europie. Do tego z ksenofobiczną narracją ma z górki. Łatwo mu będzie rozgrywać strach (przed uchodźcami, gejami i całym tym zepsutym multi-kulti). Jeszcze łatwiej wytknąć technokratycznej Europie jej biurokratyczną skostniałość.
A Macron nie dość, że występuje z przekazem o wiele bardziej wymagającym (bo liberalnym) i mniej powabnym (bo euroentuzjazm kojarzy się dziś często z naiwnością i obciachem), to jeszcze w międzyczasie musi mierzyć się z falą protestów we własnym kraju. Jest w dobrej formie, co pokazał wczorajszy wywiad. Ale po rozczarowujących wyborach w Austrii i we Włoszech - oraz w sytuacji, gdy Angela Merkel nie może jeszcze się pozbierać po wielu miesiącach tworzenia rządu - jest na placu boju niepokojąco osamotniony.
Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę...
PS: Moja rozmowa w TOK FM na ten temat, 18 kwietnia 2018
Komentarze
Prześlij komentarz