Back to school


Przełom sierpnia i września to we Francji czas postanowień. Jak wszędzie indziej Nowy Rok. 


Wracając do pracy, każdy sobie coś obiecuje. Że wespnie się na kolejny szczebel kariery. Albo na tyle umiejętnie wypromuje się na Twitterze i LinkedInie, aby przed kolejnymi wakacjami przejść do nowej, lepszej pracy. Że zacznie zdrowo się odżywiać, elegancko się nosić i w końcu uprawiać sport. Że nareszcie zrobi coś dla siebie: pójdzie na lekcje tanga, kurs rysunku, zajęcia z taekwondo. Wakacje skłaniają do niepoprawnych marzeń.


(Podobno w USA tylko 8% postanowień noworocznych kończy się sukcesem. Chciałbym kiedyś zobaczyć badania, które sprawdzałyby, czy Francuzi ze swoimi résolutions de rentrée wypadają choć trochę lepiej.)


W kraju FNAC-a i Balzaca, formułowaniu postanowień sprzyjają trzy okoliczności. 


Po pierwsze: popyt. Od połowy lipca po końcówkę sierpnia mało kto pracuje. Tuż przed początkiem września dochodzi zatem do masowego powrotu trójkolorowych, których łączy jedno: przez kilka tygodni mogli nareszcie zastanowić się nad swoim życiem. Tak długi i zsynchronizowany urlop sprzyja poczuciu, że zaczyna się nowy sezon; czas na zmiany, otwarcie, nowe Ja. 


Po drugie: podaż. Rynek wychodzi naprzeciw ich fantazjom, oferując szeroką paletę kuszących aktywności - z reguły prezentowanych we wrześniu na okolicznych festynach. 


Wreszcie, po trzecie: regulacje. Bo choć oferta bogata, to jednak (jak to we Francji) musi być obwarowana ograniczeniami administracyjnymi. Na wiele zajęć trzeba zapisać się konkretnego dnia we wrześniu, z góry na cały rok, przedkładając odpowiednie zaświadczenia lekarskie. Nie ma miejsca na wahanie, że może jeszcze pomyślę, zacznę w listopadzie albo na wiosnę. Bierz lekcję próbną i decyduj.


Skutek jest taki, że całe rodziny spędzają teraz wiele godzin nad tygodniowym grafikiem. Bo skoro teakwondo (na które chciał się zapisać tata) jest tylko w poniedziałki, to koliduje z lekcjami śpiewu (na które miała uczęszczać mama), więc niech lepiej tata pójdzie w tym roku na francuski boks (z lekcjami co czwartek), bo to pozwoli małemu Jacquesowi lub Mathilde wziąć udział w treningach łyżwiarstwa figurowego (we wtorki i piątki). Albo może mama zamiast rysunku zajmie się makramą? A dzieci, niech lepiej pójdą na angielski zamiast rozbijać się na łyżwach. I tak dalej. 


Nie ukrywam, że póki co czuję się w tym systemie jak ryba w wodzie. Planowanie i rysowanie tygodniowych harmonogramów to chyba odnaleziona poniewczasie francuska część mnie. 


Choć oczywiście śmieszy mnie to powszechne napięcie wokół zapisywania się, szukania kompromisów i pakowania w kajdany ciasnego kalendarza. To gotowy przepis na nieszczęście. Ale mnie, za sprawą Mikołajka, Francja i tak zawsze kojarzyła się ze szkołą. A to, co teraz obserwuję, to nie tyle uczenie ustawiczne, co właśnie ustawiczna szkółka.


Komentarze